piątek, 2 września 2011

Przebieg kariery Józia w wojsku

Przebieg kariery Józia w wojsku. Anegdota dotyczy odległych już dzisaj, pierwszych lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku i przedstawia kłopoty rodziców w zapewnieniu przyszłości synowi, trochę zapóznionemu w rozwoju umysłowym. Było sobie małżeństwo przedwojenne. Mąż posiadał wyższe wyksztalcenie oraz był znanym przedwojennym sportowcem (wicemistrz Polski na 400 m). Żona z dobrego domu, po dobrej szkole średniej (prawdopodobnie prowadzonej przez zakonnice), znająca między innymi język francuski. Mieli troje dzieci. Starszy syn i córka to sama inteligencja po wyższych studniach. Najmłodszy Józiu ukończył szkołę podstawową ,co zajęło mu troche więcej niż 7 lat i niestety nie udało się go umieścić nawet w najnędzniejszej szkole zawodowej. Pozostał na poziomie umysłowym w miłym mu świecie czternastolatka. Martwili się rodzice co będzie z Józiem gdy ich zabraknie. Mamusia miała dodatkowe zmartwienie, bo Józio nie przejawiał zainteresowania płcią piękną (zresztą żadną płcią). Postanowiła zatem rozruszać pod tym względem, dorosłego w świetle prawa syna, przy pomocy znajomej Wdowy. Z eksperymentu nic nie wyszło, oprócz znaczego pogorszenia się stosunków pomiędzy Mamą a Wdową. Przyszedł czas, że Józiem zaczęło się interesować wojsko. Rodzice w tym upatrzyli szansę. Tatuś, wykorzystując swoje znajomości (chyba nie tylko ) zrobił wszystko aby komisja poborowa nie wpadła na pomysł określenia Józia jako niezdolnego do służby wojskowej, co Mu się udało. Następnym krokiem było załatwienie skierowania dla Józia na kurs kierowców szkolonych dla potrzeb wojska przez Ligę Obrony Kraju. Jak Józio ukończył kurs i otrzymał prawo jazdy, mnie nie pytajcie. W odpowiednim czasie Józio został powołany do służby wojskowej. Garnizon w którym stacjonowała jednostka znajdował się w urokliwym miasteczku na Górnym Ślasku. Podróż Józia do jednostki odbyła się oczywiście pod czułą opieką rodziców. Po odbyciu przez Józia okresu unitarnego przydzielono go do kompani chemicznej na stanowisko kierowcy w drużynie pomp motorowych. Przekazano mu samochód marki "Lublin" z zamontowanym na skrzyni ładunkowej zestawem trzech pomp motorowych. Parę słów o samochodzie na FSC Lublin-51 Samochod cięzarowy "Lublin" był produkowany w latach 50-tych w Lublinie, na licencji radzieckiej. Zalążkiem Fabryki Samochodow Ciężarowych była ocalała cżęść przedwojennej fabryki, która zamierzała bezpośrednio przed wojną (1938 r.) produkować części na licencji amerykańskiego Chevroleta. Po rozbudowaniu zakładu, w listopadzie 1951 roku wypuszczono pierwsze samochody GAZ 51 pod nazwą FSC Lublin 51. Był to samochód szosowy (to znaczy, że nie posiadał napędu terenowego) o ładowności ok. 2,5 tony , o stosunkowo małym ciężarze własnym ok. 2,7 tony. Posiadał silnik bezynowy 6-cio cylindrowy, o pojemności 3500 cm³ , o mocy wynoszącej 70 KM (51,5 kW), daleko odbiegającej in minus od współczesnych, "wypasionych" samochodów osobowych. W przypadku utknięcia w terenie, na miękim podłożu, mógł z powodzeniem zostać wypchnięty przez ludzi których przewoził. Posiadał czterobiegową skrzynię biegów, niesynchronizowaną, co wymagało od kierowcy umiejętności wykonywania tak zwanej "przegazówki" przy zmianie biegów. Ogółem, do 1958 roku, wyprodukowano ponad 17 000 tych samochodów i zaprzestano produkcji. W wojsku był używany mniej więcej do połowy lat sześćdzieśiątych do przewozu ludzi i transportu sprzętu oraz zaopatrzenia. Pompy motorowe (powszechnie nazywane motopompami) typu M-800 produkowane były przez krajowy przemysł, głównie dla potrzeb Straży Pożarnych.W wojskach chemicznych przewidziane są do dezaktywacji powierzchni sprzętu bojowego, to jest, usuwania pyłu radioaktywnego silnym strumieniem wody, skażonego w przypadku użycia broni jądrowej. Ciekawostką (chyba znaną większości właścicieli Syrenki) jest fakt przystosowania silników tych motopom do napędu pierwszych typów Syrenki. W kabinach samochodów wojskowych, obok kierowcy, siedział zawsze dysponent, który nadzorował kierowcę i miał prawo wydawania mu poleceń (jeżeli one nie naruszały przepisów kodeksu drogowego). Jazda z Józiem na ogół miała następujacy przebieg. Józiu włącz jedynkę i ruszamy. Józiu włączył pierwszy bieg, ruszył, i mógł na pierwszym biegu jechać do końca świata, a może dłużej. Dysponent musiał mu przypomnieć o włączeniu następnego biegu. Sytuacja powtarzała się przy włączaniu następnych biegów, redukcji biegów, włączaniu i wyłaczaniu kierunkowskazów, itp. Bezpośredni przełożony Józia, jeżdżący z nim prawie codziennie, przyzwyczaił się do sposobu prowadzenia samochodu przez Józia. Natomiast inni dysponenci, którym przypadkowo przyszło jechać z Józiem, na ogół dostawali białej gorączki. Częstotliwość odwiedzin rodziców u Józia utrzymywała się na poziomie nie niższym niż co dwie lub trzy niedziele (nie licząc świąt). Podczas odwiedzin Mamusia spędzała czas z Józiem na sali odwiedzin, stawiając mu zadania mające podnieść jego poziom umysłowy. Dostawał do przeczytania coś z literatury pięknej lub z poezji albo album z dziełami wybitnych malarzy czy rzeżbiarzy. Z czasem także określoną ilość słówek języka francuskiego. W czasie wolnym Józio sumienie się do tego przykładał, z mizernym skutkiem ale za to ku uciesze złośliwych kolegów. Tatuś natomiast zapraszał dowódcę kompani, w której służył Józio i lekarza jednostki na rozmowę do kasyna wojskowego, po której obaj oficerowie mieli problemy z utrzymaniem prostoliniowego kursu do domu. W ściśle określonych terminach odbywały się w jednostkach wojskowych alarmy ćwiczebne z wyjściem do rejonów alarmowych. Podczas jednego z takich treningów ( Józiu miał już około roku służby), po przybyciu do rejonu alarmowego padła komenda dla kierowców do rozśrodkowania pojazdów, czyli mówiąc prościej, do rozstawienia samochodów w lesie z zachowaniem odstępów pomiędzy nimi. Józiu wjechał między sosny i uderzył przodem w jedną z nich. Silnik zgasł. Odczekał dobrą chwilę, wysiadł z kabiny, porozgłądał się czy nikt nie widzi, obszedł samochód dookoła, wsiadł do kabiny, uruchomił silnik, ruszył do tyłu i uderzył tylną burtą skrzyni ładunkowej w następną sosnę. Manewry takie powtórzył kilkakrotnie. Gdy wyczyny Józia zostały zauważone przez oficera odpowiedzialnego za technikę, samochód był już dokładnie zablokowany między sosnami. Nie bedę przytaczał wiązanki jaka poleciała po adresem Józia. Wyprowadzenie samochodu zajęło trzem innym kierowcom około pół godziny, co było nie lada sukcesem, bo nie trzeba było wycinać drzew. Po powrocie do koszar oficer odpowiedzialny za technikę złożył do dowódzctwa jednostki wniosek o skierowanie Józia do psychiatry celem ustalenia jego zdolności do prowadzenia pojazdów samochodowych. Jednak wnioskowi przeciwstawił się kategorycznie lekarz jednostki twierdząc, że o uzyskaniu prawa jazdy decydowała komisja. Józio w dalszym ciągu był kierowcą. Przy najbliższych odwiedzinach rozmowa Tatusia z lekarzem jednostki, odbyta tradycyjnie w kasynie wojskowym, była bardzo wyczerpująca, szczególnie dla lekarza. Miał bardzo duże problemy by trafić do swojego mieszkania odległego około 300 metrów od kasyna. Jakieś trzy miesiące od opisanego alarmu ćwiczebnego, do kompani chemicznej przyszedł lekarz jednostki z prośbą o samochód cieżarowy w celu przywiezienia ze sklepu meblowego zakupionych mebli. W miasteczku nie istniała usługa taksówek towarowych. Dowódca kompani wymawiał się brakim możliwości wydzielenia samochodu ze względu na odbywające się zajęcia szkoleniowe. Jednak oficer odpowiedzialny za technikę obiecał lekarzowi, że za 20 minut samochód będzie do dyspozycji pod izbą chorych. Tenże oficer udał się na plac ćwiczeń, nakazał rozładować motopomy wraz z wyposażenie i stelażem, a następnie nakazał Józiowi podjechać pod izbę chorych do dyspozycji lekarza. Po uplywie ok. 2–ch godzin do kompani wpada lekarz (bardzo zły i spocony) z pretensjami, co to za kierowcę dano mu do dyspozycji. Kto takiemu dał prawo jazdy, itd . Oficer odpowiedzialny za technikę, z uśmiechem bazyliszka, objaśnił lekarzowi, że to ten kierowca, którego nie chciał wysłać do psychiatry. Józio w rekordowym tempie trafił do psychiatry i w takim tempie przestał być kierowcą. Ponieważ była to jednostka wojskowa o specjalności inżynieryjnej, Józio trafił do kompani saperów, która w tym czasie przebywała na tak zwanym "praktycznym szkoleniu", w ramach którego budowała drogi w okolicach lotniska w Mierzęcicach. Inne podejście przełożonych, ciężka fizyczna praca w małych, mocno nadzorowanych grupach, a przede wszystkim mniejsza częstowość odwiedzin rodziców spowodowała ze Józio w szybkim tempie doroślał. Podczas jednych z odwiedzin, wyjątkowo w sobotę po poludniu, a nie w niedzielę, Józiu był zdenerwowany i po krótkiej wymianie zdań z Mamusią oświadczył jej, że w zasadzie rodzice mogliby jechać do domu, ponieważ on wraz z kolegami otrzymał przepustkę jednorazową i właśnie wybierają się na zabawę do remizy OSP. Dziewczyny są umówione, a jak się spóźnią, to im miejscowi je odbiją. Mamusia nie protestowała, zasiliła kapitał obrotowy syna dodatkowym biletem NBP i zakończyła odwiedziny. Po powrocie do garnizonu z praktycznego szkolenia przyszedł czas zakończenia służby wojskowej. W dniu zwolnienia, tradycyjnie rodzice przyjechali po syna. Dziękowali przełożonym Józia za wyprowadzenie go z zastoju umysłowego. Tatuś, starym obyczajem chciał zaprosić przełożonych, najbardziej w Jego mniemaniu zasłużonych w dziele kształtowania Józia, do kasyna. Przeciwko temu pomysłowi zdecydowanie przeciwstawił się Józio, twierdząc, że nie ma czasu, bo trzeba jechać do Celin (koło Mierzęcic) celem przedstawienia rodzicom jego narzeczonej i jej rodziców. Powyższa historia jest jedną z niewielu jakie znam, w której żołnierz służby zasadniczej i jego rodzina nie potraktowali służby wojskowej jako przerwy w życiorysie. ZdzisławB